Historia • 70 lat temu nasze okolice stały się areną dramatycznych wydarzeń, które dziś nazywamy „tragedią górnośląską”. Wojska sowieckie przyniosły do stosunkowo spokojnego jak dotąd regionu pożogę, która od kilku lat trawiła ziemie polskie, ukraińskie, czy rosyjskie. W styczniu 1945 roku wojna, z całym swoim okropieństwem, zawitała na Śląsk.
Aż dotąd, przez pięć długich lat, wojna była dla Krapkowic bardzo łaskawa. Położone daleko poza liniami frontu, poza zasięgiem artylerii i bombowców, miasto było całkowicie bezpieczne. Oczywiście mieszkańcom doskwierały ograniczenia swobód, braki w zaopatrzeniu i reglamentacja wielu towarów. Najboleśniejsze jednak były kolejne powołania mężczyzn w szeregi wojska i coraz liczniejsze listy kondolencyjne, z których rodziny dowiadywały się o śmierci swoich synów, mężów, ojców, gdzieś w nieznanej ziemi.
Bomby zapowiadają
Sytuacja zaczęła zmieniać się w drugiej połowie 1944 roku, gdy Śląsk znalazł się w zasięgu amerykańskich bombowców. Startując z baz w środkowych Włoszech rozpoczęły one systematyczne bombardowania ostrawskiego i śląskiego okręgu przemysłowego. Część nalotów została skierowana na kompleks zakładów chemicznych w Kędzierzynie, Blachowni oraz Zdzieszowicach, o czym pisaliśmy w listopadowych numerach „Nowin Krapkowickich”. Przy tej okazji ucierpiały liczne miejscowości położone w promieniu nawet ponad dwudziestu kilometrów od faktycznego celu. Pisaliśmy o tragicznym bombardowaniu Rozwadzy i zniszczeniu kościoła w Rozkochowie. Dodajmy do tego kilka zakończonych szczęśliwie incydentów, jak kilka bomb zrzuconych na krapkowickie błonia (uszkodzony został wówczas mur zamkowy i cegielnia, ale na szczęście nikt nie zginął), czy na tory kolejowe w Otmęcie. Gdy 26 grudnia 1944 roku ostatnie amerykańskie bomby spadały na Zdzieszowice, front sowiecki był oddalony jeszcze o ponad 300 kilometrów na wschód. Nikt nie spodziewał się, że prawdziwa pożoga rozpęta się na Śląsku już za niecałe trzy tygodnie.
Brak komentarza, Twój może być pierwszy.
Dodaj komentarz