Felieton naczelnego • Taki kandydat na radnego, burmistrza, wójta czy prezydenta to nie ma lekko. Dlaczego? Dlatego, że droga od kandydata do wybranego kandydata jest często stroma, wyboista i pełna wilczych dołów zakrytych gałęziami, takich dołów, jakich używali Krzyżacy przeciw Jagielle w bitwie pod Grunwaldem. Aby kandydat został wybranym kandydatem musi stoczyć wiele bitew i potyczek z często nieuświadomionymi wrogami i przeciwnościami. Pierwszym i najważniejszym elementem do pokonania jest on sam. Kandydat musi stoczyć sam ze sobą walkę o to, żeby w ogóle kandydować. Wiadomo (prawie) każdy kandydat ma pracę, której pilnuje, więc decyzja o kandydowaniu wiąże się bardzo często ze świadomością, że być może trzeba będzie mandat sprawować kosztem zatrudnienia. I kandydat męczy się i męczy się z podjęciem decyzji czy warto „się wystawić” czy też pracodawcy się narazi i warto nie będzie.
Kiedy już kandydat się zdecyduje czeka go kolejna przeszkoda do przeskoczenia, której nie da się tak łatwo pokonać, jak chociażby robią to wierzchowce na Wielkiej Pardubickiej – mowa o formalnościach i wyborczych procedurach. Z których ta z pytaniem o to czy kandydat współpracował czy nie współpracował wciąż rozgrzewa niektórych prowincjuszy. Potem jest wybór optymalnego komitetu i szczebla samorządu, do jakiego przyjdzie mu kandydować (taki komitet z szansami). Przy okazji przez grzeczność nie wspominam tu częstego użerania się z innymi kandydatami z „naszego” komitetu o tak zwane „miejsce na liście”, inaczej „pozycja na liście”. Kiedy już kandydat wszystkie wątpliwości z serca wyrzuci i wszystkie formalne i nieformalne przeszkody pokona przystępuje do kampanii wyborczej.
Brak komentarza, Twój może być pierwszy.
Dodaj komentarz